WSPOMNIENIA Z NIEMIECKIEGO WĄSOSZA

Przedstawiamy Państwu - po raz pierwszy na łamach „Kwartalnika Górowskiego”[ Nr. 53 ] - wspomnienia polskiego robotnika przymusowego Romana Waśko, który trafił do ówczesnego Herrnstadt  w powiecie górowskim na przymusowe roboty w gospodarstwie ogrodniczym Wilhelma Janischa w lipcu 1942 r.

Zajęcie przez III Rzeszę Polski we wrześniu 1939 r., a później i innych krajów europejskich dały Niemcom, których potencjał ludzki został zmniejszony przez „machinę wojenną”, nową – tanią – siłę roboczą. Z okupowanych terenów w głąb Rzeszy zaczęli napływać robotnicy przymusowi. Robotnicy ci zajmowali dotychczasowe miejsca Niemców w zakładach przemysłowych, fabrykach, czy tak jak  w powiecie górowskim w większości w gospodarstwach rolnych. Niemcy słynący ze swojego pedantyzmu urzędniczego szybko zaczęli tworzyć urzędy pracy i podległe im obozy. Takie również powstały w ówczesnym powiecie górowskim, nie jest znana dokładna ich liczba, przypuszczać można, że każde gospodarstwo rolne, czy zakład pracy był właśnie takim „obozem”. Różny był sposób traktowania robotników przez ich właścicieli, niektórzy traktowali ich jak Untermenschen [podludzi] inni trafili na zrozumienie i życie w ludzkich warunkach(1) . W myśl polityki rasowej Hitlera wszyscy Polacy zostali oznaczeni literą „P”(2)

Ze wspomnień Romana Waśko wynika, że był mimo swojej ciężkiej pracy dobrze traktowany. Wąsoscy robotnicy przymusowi nie mieli nakazu przebywania w ściśle określonym miejscu, mogli korzystać z miejsc publicznych np. z restauracji, mogli się spotykać ale zakazane było mówić w języku polskim w obecności Niemców.

Nazywam się Waśko Roman, urodziłem się 28 października 1928 r. w Jaśle, powiat Jasło, województwo Rzeszów. Do lipca 1942 r. mieszkałem w Jaśle. Od lipca 1942 do maja 1945 r. byłem na przymusowych robotach w Niemczech w miejscowości Herrnstadt [Wąsosz] Kreis Guhrau [powiat Góra] Bez. Breslau [woj. Wrocław]. Pracowałem u miejscowego ogrodnika o nazwisku Wilhelm Janisch (3). Stało się to dlatego, że na roboty do Niemiec miały pojechać moje siostry, ale one dowiedziały się, że po nie przyjdą i uciekły do mojego brata do Jedlicza. Rano w lipcu 1942 r. do domu przyszedł granatowy policjant z jakimś Niemcem. Zapytali się mojej matki, gdzie są moje siostry ? Matka powiedziała, że nie wie. Wobec tego w pokoju zebrali resztę mojej rodziny, ustawili nas według wzrostu, a że ja byłem największy i dobrze zbudowany, to zabrali mnie i zaprowadzili do miejscowego urzędu pracy. Zamknęli mnie w piwnicy, oprócz mnie byli tam jeszcze inni ludzie. Rano zaprowadzili nas na dworzec i w asyście policjanta zawieziono nas do Krakowa. Tam dołączono jeszcze parę osób i całą noc przetrzymywali nas zamkniętych w pomieszczeniu. Rano zapędzono nas na dworzec, wsadzono do wagonu osobowego – wyznaczonego tylko dla nas i zawieziono do miejscowości Breslau.

W czasie jazdy dostaliśmy jedzenie: chleb i wodę do picia. Podróż ta trwała cały dzień, do wieczora. Po przyjeździe do Breslau zamknięto nas w jakimś dużym gmachu i tam przebywaliśmy do rana. Rano zebrano nas w pomieszczeniu i dokonano podziału przez przyczepienie do ubrania kolorowych kolczyków, były one różnego koloru. Ja otrzymałem kolor zielony a inni czerwone  i różowe. Później dano nam jeść: chleb z margaryną i marmoladą oraz czarną kawę. 

Po tym posiłku podzielono nas na grupy według kolorów i przeniesiono do różnych pomieszczeń, gdzie przebywaliśmy do wieczora. W południe otrzymaliśmy obiad, była to tylko zupa  i chleb. Wieczorem na kolację tylko chleb z margaryną i czarna gorzka kawa. Koło 22 moją grupę  z zielonymi kolorami zaprowadzono na dworzec, wsadzono do osobnego wagonu, pojechaliśmy dalej. Około południa następnego dnia przyjechaliśmy do miejscowości Guhrau, tam zaprowadzono nas na duży plac, gdzie byli Niemcy i ci Niemcy zaczęli nas kupować. Najpierw kupowano dorosłych i dużych mężczyzn, zostałem tylko ja i dziewczyna w moim wieku.    

Mnie kupił Niemiec za 20 marek, widać było, że się spóźnił na ten targ, bo dość długo zastanawiał się przy wyborze. I wybrał mnie, z tego placu poszedłem z nim na dworzec kolejowy i pociągiem pojechaliśmy do miejscowości Herrnstadt. W tej miejscowości miał swoje gospodarstwo ogrodnicze. Przy ulicy Junkernstrasse 224, gospodarstwo składało się z dużego ogrodu, cieplarni  i skrzynek belgijek. Na końcu tej ulicy znajdował się drugi duży ogród bez zabudowań tylko z szopą na narzędzia, kawałek dalej przy drodze prowadzącej do dużego majątku był jeszcze hektar ziemi. Ogrodnictwo to zajmowało się hodowlą kwiatów oraz usługami sadzenia drzew owocowych dla różnych ludzi, oraz sprzedażą warzyw i owoców, a szczególnie: pomidorów, rzodkiewek, sałaty, oraz sprzedażą różnych sadzonek: kwiaty, pomidory oraz jarmuż. Przy tej samej ulicy po drugiej stronie była duża szopa, w której magazynowano ziemniaki, oraz ogórki, które były kupowane od gospodarstw rolnych. Oprócz tego był [Janisch] właścicielem sklepu warzywnego w centrum miasta, gdzie codziennie dowożono ręcznym wózkiem towary, co należało do moich obowiązków.

Prace wykonywałem tam różne, na wiosnę przygotowywałem skrzynki belgijki do siania sałaty, rzodkiewek oraz różnych rozsad. Polegało to głównie na przygotowaniu ziemi, którą najpierw się przesiewało przez sito, później na spód kładło się nawóz koński, później taczkami woziłem ziemię     i rozsypywałem ją na wcześnie wyłożony nawóz koński. Nawóz braliśmy od sąsiada, który nazywał się Schmidt i posiadał przedsiębiorstwo przewozowe, w którym były 4 konie i 2 wozy. Następnie przygotowywałem okna, którymi przykrywane były skrzynie belgijki, trzeba było wstawiać szyby oraz je kitować. W czasie wożenia wózkiem towarów do miasta musiałem się odganiać od dzieci, które chciały je wozić. Następnie trzeba było kopać ogród i siać warzywa. W dwóch ogrodach w maju obsadzaliśmy hektar pomidorami, co wymagało dużo pracy, bo nie były to pomidory niskopienne, tylko każdy musiał mieć wysoki kołek i być do niego przywiązany.   

Kiedy pomidory dojrzewały miałem na polu namiot i pilnowałem pola cały dzień całą noc, bo Niemcy też kradli, a szczególnie uciekinierzy z miejscowości Kel [?], bo tam były bombardowania. Któregoś dnia rano jedna z mat opuściła się w dół więc ja ją  podniosłem i chciałem położyć wyżej,  w pewnym momencie zawiał wiatr i wytrącił mi tą matę z rąk i wpadła ona na dach cieplarni  i potłukła szyby. Zaraz przyleciał Niemiec, myślałem, że chce mnie pobić, ale zapytał mnie czy pamiętam, co on mówił na ten temat i powiedział, że za te szkody potrąci mi z moich zarobków. Obok, po drugiej stronie ulicy był dom, w którym mieszkali różni Niemcy, przeważnie robotnicy. Tam też mieszkała Inga, po tej samej stronie, gdzie myśmy mieszkali. Trochę dalej po drugiej stronie ulicy były dwa gospodarstwa rolne. Jedno należało do Otto i Lisy Vater4 , a drugie do Hugo Neitzelta 5 u niego pracowała Marianna Pyter oraz Czesław, którego nazwiska nie pamiętam i dwóch Ukraińców: Józef i Ernest Nakonieczny. Ernest później został powołany do Wehrmachtu. Matka ich i siostra mieszkały w Sarnowej. W gospodarstwie Vatera pracował parobek o imieniu Franek, nazwiska nie pamiętam, oraz dziewczyna o nazwisku Kowalska, wszystkich ich znałem bo gdy miałem wolne w dzień, chodziłem do nich.    

Więcej jednak chodziłem do tych, którzy pracowali u Neitzelta, bo oni mieszkali w przybudówce na piętrze i nikt nam tam nie przeszkadzał. Podczas spotkań graliśmy  w karty albo Ukraińcy śpiewali swoje piosenki. Niedaleko naszego domu, na końcu płotu był dom jednopiętrowy. Jego właścicielami, i sklepu spożywczego, który był na parterze, była rodzina Wenzel, często chodziłem tam na zakupy.

Na Junkernstrasse pod numerem 221 mieszkał burmistrz Wąsosza, który nazywał się Bruno Schmidt 6,. Obok szkoły był posterunek policji, gdzie raz w miesiącu zbierano nas wszystkich Polaków i mówiono co nam wolno, a czego nie. Należy zawsze nosić literę „P” i że nie wolno nam mówić po polsku, bo za to będziemy karani.

Miasto Wąsosz było miastem spokojnym, brak w nim było mężczyzn w wieku poborowym, bo służyli w Wehrmachcie. Przeważali ludzie starzy. W rynku miasta stał ratusz, obok niego stała pompa, z której ludzie w lecie pili wodę. Przy ulicy Langestrasse była restauracja, gdzie chodziliśmy w niedzielę na piwo. Przez miasto płynęła piękna rzeka, dobrze uregulowana. Przez rzekę był betonowy most, przez który przejeżdżałem wożąc towary. Przed mostem było kino, dalej rzeźnik i po prawej stronie mostu składnica węgla. W centrum miasta były sklepy m.in. sklep mojego właściciela, była apteka oraz poczta. W mieście był dworzec kolejowy, niedaleko niego mieszkała nasza młoda pracownica, która zgodnie z wytycznymi musiała odpracować rok jako stażystka, to samo dotyczyło młodych chłopców.

 U moich właścicieli pracowała Cecylia Frączkowiak oraz stary Niemiec. Służył w Wehrmachcie ale po wygranej wojnie z Francją został zwolniony do cywila, jednak w niedługim czasie zaczął mnie uczyć zajęć ogrodniczych, bo ponownie wysłano go do Norwegii. Często przysyłał małe beczułki ze śledziami, z których moja szefowa robiła pastę rybną.

 Pod koniec 1944 r. moja szefowa zawołała mnie do domu i poleciła zrobienie drewnianej skrzyni i zakopania, tak uczyniłem. Następnie zabrała dzieci i wyjechała do swoich rodziców. Po wojnie dowiedziałem się, że była to Bydgoszcz. W tym czasie w mieście był duży ruch, wielu Niemców wyjeżdżało w głąb Niemiec i miasto stawało się opustoszałe. Ludzie wyjeżdżali pociągami  a gospodarze rolni wozami zabierając ze sobą swoich parobków. Vaterowie i Neitzeltowie również wyjechali. Rano przyszedł do nas pan Neitzelt i zapytał, gdzie są moi szefowie? Powiedziałem mu, że wyjechali do Bydgoszczy a mi nakazali pilnować gospodarstwa. Zapytałem go co mam zrobić?, a on opowiedział, że mam się szybko z nim zabrać, bo front jest coraz bliżej, ale wrócimy. Pojechałem razem z nimi, wyjeżdżając z miasta nie było widać żadnych zniszczeń. Tłumaczył mi, że jak przyjdą Rosjanie, to nie pytają o nazwisko, tylko najpierw strzelają. Dlatego przestraszyłem się i jechałem z nimi, aż do miejscowości Sprottau [Szprotawa]. Poszedłem tam do miasta, a gdy wróciłem ich już nie było i tak zacząłem podróżować po Niemczech, udając Niemca, udało mi się to. Na pytanie, gdzie są moi rodzice? odpowiadałem, że zginęli w bombardowaniu. W maju 1945 r. skończyłem swoje podróżowanie i wróciłem pociągiem do miejscowości Czechowice-Dziedzice.

 


1 C. Łuczak, Polscy robotnicy przymusowi w Trzeciej Rzeszy podczas II wojny światowej, Poznań 1974.
2 A. Górny, Z literą „P” na piersi, Góra 1995.
3 Spis przymusowych robotników z Herrnstadt [Wąsosz] zob. K. Kutny, Z literą „P” na piersi [w:] Powiat górowski w czasie II wojny światowej i w pierwszych latach powojennych, pod red. K. Kutnego, Góra-Wąsosz 2016, s. 20. Kwartalnik Górowski 53/2015-2016
4 Ibidem, tam pracowała Leokadia Kowalska z d. Michalak, ur. 1 stycznia 1928 r. Nie udało się ustalić poprawnej formynazwiska na podstawie publikacji: Einwohner-Buch für die Kreise Guhrau und Fraustadt mit allen Gemeinden einschließlich der Städte Guhrau, Herrnstadt, Lesten, Fraustadt und Schlichtingsheim, 1941.
5 Ibidem, zatrudniona tam była Marianna Olas z d. Pyter/ Pytert, ur. 1 sierpnia 1925 r. Nazwisko zweryfikowano na podstawie publikacji wymienionej we wcześniejszym przypisie.
6 Bruno Schmidt był burmistrzem w latach 1919-1945. F. Heinze, Heimatbuch des Kreises Guhrau, Schlesien 1873 s. 448. (MŻ)

Spisał, wstępem i przypisami opatrzył
Kamil Kutny

Uwaga: A wszystko zaczęło się od spotkania Pana Romana Waśko w Wąsoskiej Bibliotece Publicznej. Pan Roman w swojej prywatnej sentymentalnej podróży dotarł do Wąsosza, gdzie okres okupacji niemieckiej II - wojny światowej spędził na robotach przymusowych w  niemieckim Herrnstadt .

Bohater artykułu nagrał swoje okupacyjne wspomnienia na nośniku elektronicznym, z którego to zostały spisane  w formie tekstowej. Wspomnienia te spisał i wstępem opatrzył Pan Kamil Kutny.

Elżbieta Poprawska – Biblioteka Publiczna Wąsosz.